Do miasta z lotniska dostaliśmy się kolejką, która kursuje dopiero od 6.00, więc mieliśmy sporo czasu na zwiedzanie lotniska – największego jakie w życiu widziałam ;) Przy okazji ważna informacja : półlitrowa coca cola na lotnisku kosztowała 14 THB, czyli nasze 1,40zł !!! :) Kolejka dowiozła nas jakieś 3 km od centrum turystycznego i kosztowała 45THB na głowę, podróż trwała pół godziny. Zanim wspólnie z taksówkarzem , posiłkując się dwoma mapkami, znaleźliśmy nasz hotel, było grubo po 7.00. Taksówkarze w Bangkoku wcale niekoniecznie będą wiedzieć, gdzie jest ulica, na którą chcesz się dostać, dlatego warto jest mieć jakąś mapkę, jest wtedy szansa, że zauważy on coś znajomego w pobliżu celu. Niesamowicie są dumni z siebie jak odgadną jak i gdzie jechać :) Taxi kosztowała nas 80THB wg wskazań taksometru. Koszt dojazdu wyniósł nas prawie 3 razy taniej niż gdybyśmy wzięli taksówkę z lotniska.
Pierwsze wrażenia po wyjściu z klimatyzowanego lotniska i klimatyzowanej kolejki, były niesamowite… Palmiarnia!!! Palmiarnia razy 4!!! Na dodatek ten hałas, te zapachy… Spaliny wymieszane z zapachami żarcia przygotowywanego na ulicach. Ponadto ewidentnie było po deszczu, wiec intensywność tych smrodków parujących nad ziemią dosłownie odbierała oddech.
Nasz hotel: Rambuttri Village, zdecydowanie polecamy, głownie z uwagi na lokalizację, cenę i basen na dachu:) Hotel znajduje się w pobliżu ulicy Khao San, turystycznego centrum Bangkoku, a także stosunkowo niedaleko od najważniejszych kompleksów świątynnych w mieście (ok 1,5-2 km). Uliczka przy której leży, okazała się najbardziej klimatyczną spośród wszystkich na których byliśmy, niby dużo się na niej działo, a jednak była w miarę spokojna i o wiele mniej zatłoczona niż ciężko znośne Khao San.
Po rozgoszczeniu się w hotelowym pokoju, wyruszyliśmy na mały rekonesans. Spacerkiem doszliśmy na Złotą Górę (The Golden Mount), z której to rozpościerał się całkiem niczego sobie widoczek i przy okazji zaliczyliśmy jedną z ok 400 świątyń: Wat Saket. Potem już resztkami sił, udaliśmy się w kierunku Gigantycznej Huśtawki ( The Giant Swing). Kto by pomyślał, że jakieś 75 lat temu, przy okazji różnego rodzaju ceremonii ludzie najzwyczajniej w świecie z niej korzystali – dopóki nie wydarzyło się parę tragicznych wypadków.
Nasz spacerek pozwolił nam ujrzeć zwyczajne tajskie życie, gdyż zapuściliśmy się tam, gdzie innych turystów nie spotkaliśmy ;) Jednak to co zaintrygowało nas najbardziej, to ruch uliczny. Totalny chaos!!! Mimo wszystko- jak zauważył Paweł – chaos kontrolowany. Tylko turysta obawia się tu o życie ;) Możesz oglądać się po 3 razy na przejściu dla pieszych i tak zostaniesz obtrąbiony przez pojawiające się znikąd skutery na chodnikach. Przechodząc przez ulicę pamiętaj o jednym: nie okazuj strachu!!! Kierowca widząc twoją niepewność, nie zatrzyma się ;) Auta wjeżdżają sobie na pasy bez włączania kierunkowskazów, nie patrząc na to, czy to linia ciągła czy przerywana, nieobca jest także jazda pod prąd. Dozwolone wszystkie chwyty. Mimo całego tego, zdawałoby się bałaganu, nie widzieliśmy ani jednej stłuczki, ani nawet zagrożenia nią, żadnych karetek na sygnale, żadnej straży pożarnej, żadnego ludzkiego lamentu;) Kierowcy wyluzowani i nawet jak trąbią (a trąbią często i z różnych powodów), to uśmiech z ich twarzy nie znika :)
Po męczącym wypadzie (dla mnie to był mega wysiłek, cały ten jet lag mnie zmógł niesamowicie) udaliśmy się na parogodzinny wypoczynek. Gdy się obudziliśmy ok 17.00 na zewnątrz hulał już deszczyk. Nie przestał do 22.00. Mimo wszystko udaliśmy się na nasz pierwszy tajski posiłek. Było niedrogo, smacznie i ostro :) Pawłowi znieczuliło języczek. Nadmienię tylko, że w ostatni dzień naszego pobytu w Tajlandii wróciłam na ten sam posiłek… To było najlepsze żółte curry w moim życiu! Na ulicach Bangkoku mimo deszczu, gorąco, zarazem jednak o wiele przyjemniej niż za dnia. Nasza ulica Rambuttri, zachęcała romantycznym wystrojem, wszędzie lampioniki, świecidełka, niczym w europejskie Boże Narodzenie, muzyka, knajpki, straganiki z pysznościami i fatałaszkami, co pare metrów. Chyba się zakochałam... :)
W drodze powrotnej w naszym przyhotelowym biurze podróży, wykupiliśmy sobie wycieczkę do Ayutthaji, aby zaoszczędzić stresu i czasu, co później okazało się bardzo dobrym pomysłem.
A w pokoju relaksik przy Changu, najlepszym tajskim piwku!:)