Dzień zaczęliśmy od pycha śniadanka w restauracji na naszej ulicy, to był nasz początek miłości do tutejszych shake’ów :)
Potem zaplanowane zwiedzanie kompleksów świątynnych : Wat Po (Świątynia odpoczywającego Buddy), Wat Pra Kaeo (Świątynia Szmaragdowego Buddy), Grand Palace i na koniec Dusit Park i Pałac Vimanmek (arcydzieło architektury z drewna tekowego). Po drodze pare razy zaczepiani byliśmy przez przyjaznych i pomocnych Tajów, mówiących, że ta czy ta świątynia jest jeszcze zamknięta i oni zaprowadzą, zwiozą nas do innej itd. Na szczęście słyszeliśmy i czytaliśmy już o takich przypadkach, więc nie ulegliśmy namowom.
Świątynie piękne jak na oglądanych wcześniej zdjęciach. Wszędzie przepych, złoto, kwiaty i tłumy ludzi już od otwarcia. Należy pamiętać o odpowiednim stroju, czyli zakrytych nogach i ramionach (ewentualnie jest możliwość zakupienia lub wypożyczenia szali, chust itp. przy wejściu), mimo panującego upału, co było dla nas bardzo ciężkie do wytrzymania. O zakazach fotografowania w poszczególnych miejscach informują tabliczki, których nie sposób nie zauważyć, a nawet gdyby, to i tak podejdzie do ciebie strażnik przypominający o tym ;)
Po wędrówce w iście palącym słońcu, zasłużyliśmy sobie na odrobinę ochłodzenia w naszm hotelowym basenie na dachu :) Później obiado-kolacyjka, znowu knajpka przy hotelu. Pyszności!!! Ale obiecaliśmy sobie, że następnego dnia spróbujemy czegoś z ulicy. No i dochodziła 19.00 i zero deszczu! Wieczór był naprawdę przyjemny, więc nie wracaliśmy do pokoju. Doszliśmy do uroczego parku nad rzeką Menam, częściowo przez nią zalanego. Park tętnił życiem. Grupka kobietek właśnie kończyła zajęcia fitnessu, jakieś dzieciaki ćwiczyły break-dance, ludziska piknikowali na kocykach, do tego ładne oświetlenie i jakaś azjatycka koncertowa muzyka dobiegająca z zaa rzeki. Istny czad!;) I byłoby idealnie, gdyby.. nie zaczęło lać!!! Obkupiliśmy się więc w „7/11” (taka lokalna „Żabka”) w tutejsze specjały i wróciliśmy do pokoju. I tak chipsy okazały się jakimiś algami, wodorostami czy czymś takim, wafel, jakąś suszoną rybą, a piwo, tutejszym tanim winiaczem … ;)
P.s. Drugi dzień: kolejny wieczorny deszczyk, zero komarów, zero robali ;)