Po śniadanku, w stylu niestety europejskim, gdyż było wliczone w cenę, a wybór marny, postanowiliśmy zorganizować sobie wycieczkę na którąś z plaż. Wspólnie z chłopakami wzięliśmy taksę, którą sobie ładnie wytargowaliśmy i pojechaliśmy na plażę Aow Leuk. Kolega taksówkarz umówił się z nami od razu na drogę powrotną i całe szczęście, bo nie byłoby tak jak złapać podwózki. Przy wejściu na plażę shaltował nas.. eee... nazwę go dozorcą… ;) Przyuważył, że chowamy banany do plecaka, a jak się okazało na plażę nie można wnosić jedzenia ani picia. Pierwszy raz widziałam krzyczącego, ostro ZDENERWOWANEGO Taja!!!:) Musieliśmy zostawić bananki u niego.
Plaża Aow Leuk…istny raj… rybki pływające między nogami w przejrzystej, lazurowej, cieplutkiej wodzie, dookoła piękne widoczki i palące słońce, na którym nie dało się wytrzymać dłużej niż 5 min bez schowania się w cieniu lub pod wodą. Spędziliśmy tam parę godzin. Kolejnego dnia, właśnie przy tej plaży widzieliśmy najpiękniejszą rafę koralową.
Wieczorkiem zachód słońca na naszej plaży, a że zrobił się przyjemny, knajpkowy klimacik, bo wszędzie pochodnie, lampki naftowe i siedziska na piasku, zostaliśmy dłużej. Załapaliśmy się na pokaz tańca z ogniem, który jest bardzo popularny na tajskich plażach. Oczywiście do tego kochany Chang i szaszłyczki z przydrożnego grilla- mniammm!!! Tego wieczorku próbowaliśmy też prawdziwych rarytasków: naleśniczki z różnym nadzieniem, słodkim: kokoski, banany, czekolada i wiele innych lub słonym: serem, szynką, warzywami. Polecamy :) Na wsypach jest tego mnóstwo.
P.S. Kolejny dzionek bez deszczu i hmm, chyba ugryzł mnie komar... ;)